środa, 14 stycznia 2015
Rozdział 4
jeśli chcesz posłuchaj z piosenką która towarzyszyła mi podczas pisania!
Sparaliżowana czekałam na jakiekolwiek wieści przed salą operacyjną. Nie miałam co ze sobą począć - usiąść, upaść na ziemię, zawiesić się na suficie... po prostu płakałam. Płakałam, dłońmi zakrywając usta. Po długim czasie z sali wyszedł lekarz, nieprzyjemnie nastawiony co do mnie.
- Co z nimi? - wychrypiałam, modląc się aby było dobrze. Jeśli nie...nie chcę myśleć. Po prostu będzie dobrze.
- Jest pani kimś z rodziny? - warknął. Ma tupet! Mówiłam już mu to, czy on ma sklerozę? Sam powinien się zbadać.
- Tak, siostrą jednej z poszkodowanych, drugiej przyjaciółką. - próbowałam się zebrać i wypowiedzieć to silnie, jednak język odmówił posłuszeństwa. Nie potrafiłam. Nie potrafiłam zachować się...normalnie w tej sytuacji. Wypadek samochodowy! To za dużo! Dlaczego?
- No dobrze. - bąknął pod nosem, spoglądając na karty w dłoniach - Panna Gilbert tylko złamała rękę i kilka obrażeń w okolicach brzucha, a panna Bennett... poroniła. - westchnął z lekkim współczuciem i odszedł w stronę gabinetu.
Poroniła... dziecko? Panna Bennett? To musiała być pomyłka! Pomyłka! Łzy nalewały mi się do oczu podczas gdy biegłam do pomieszczenia, w którym znajdował się lekarz. Bezwstydnie wparowałam do środka, a zaskoczony i zarazem oburzony mężczyzna podskoczył z kanapy.
- To pomyłka! Ona nie była w ciąży. - zaśmiałam się ironicznie, tu też histerycznie. Moja zaufana przyjaciółka nie mogła być w ciąży. Wszystko powiedziałaby mi, bo mi ufa. Powiedziałaby mi. Powiedziała!
- Proszę pani, to nie jest pomyłka. Proszę wyjść. - powiedział już groźniej wyrzucając mnie z gabinetu. Nie widziałam gdzie pójść, Co zrobić. "Ale żyją!" - powtarzałam uporczywie w myślach, próbując się tak pocieszyć. Usiadam na ławce, chwytając oparcie, jako podpora. Jednak plastik nie może powstrzymać narastających uczuć. Nic nie może! Może jedynie sen powstrzyma na kilka sekund płacz. Kilka sekund.
Łąka pełna kwiatów, plątających się pod nogami, wywierając przyjemne uczucie. Śmiech i śliczny uśmiech z dołeczkami zakłócał tylko śpiew ptaków, a blask słońca odbijał się od radosnej Anielicy i zauroczonego nią mężczyzny.
- Caroline - brytyjski akcent brzmiał w moich uszach, wywołując jeszcze większą radość w mojej głowie. I tylko w głowie. - Caroline. - rozbrzmiało echo, jednak bardziej wyniośle. I jeszcze jedno echo. Jednak już nieprzyjemne.
Łąka skończyła się i zastąpiła ją czarna plama.
Otworzyłam oczy. Spuchnięte, umorusane maskarą, czerwone oczy.
- Klaus? - jęknęłam, unosząc się z bólem do góry. Co się wczoraj wydarzyło?
Ah. No, tak.
- Co ty tu robisz? - rzuciłam przewlekle marząc jedynie, aby sobie stąd poszedł. Jeszcze potrzebny był mi do szczęścia mój ukochany szef. Cholera, w sumie to były szef. Przekroczyłam granicę i to kilkakrotnie, mam się spodziewać tego, że co? Zostanę? Jaki człowiek o zdrowym rozsądku zostawiłby taką nieposłuszną kobietę? Poza tym nie miałam dla niego zupełnego znaczenia. Kolejna bezosobowa pracownica, nie sprawdzi się można zastąpić inną, kolejną. I tak w kółko. - Więc?
- Mój brat tu pracuje, kochana. - rzekł pobłażliwie, jakby to była najoczywistsza oczywistość.
- Masz tak sławną rodzinę, że aż nie pamiętałam. - zebrałam się na to zdanie, przez grymas jaki wdarł się na moją twarz, zamiast zamierzonego uśmiechu. Właściwie nie wiedziałam kim jest jego brat, możliwy drugi, czy siostra. Kim byli jego rodziciele, chyba, że ich nie miał... oh, ta niewiedza jest przygnębiająca. - Rodzinę? - jęknęłam, nie wiedząc czemu. Było to ciche zduszone słowo, nawet nie wiedziałam czy zrozumiał, może pomyślał o rodzynku? Nie chciałam go karmić rodzynkami. Chciałam raczej wyrazić tym słowem pytanie o jego rodzinę. Ale... nie, może się domyśli.
Klaus zaśmiał się, raczej wesoło, aż miałam ochotę zabić go wzrokiem. Zamiast tego moje usta poruszyły się w dziwny sposób i to chyba był chichot.
- Brat jest lekarzem, drugi nie pracuje, a siostra jest stylistką. Chociaż zaraz jej się znudzi. - wzruszył ramionami. Zmrużyłam umorusane i spuchnięte oczy, zastanawiając się czy dla niego wszystko jest takie proste.
Czując klejące się powieki, uznałam, że powinnam już wracać do domu. Moje czekanie i tak nie wiele zda, bo zajrzeć do dziewczyn będę mogła dopiero później. Wstałam, wyjmując okulary Chanel, aby zasłonić niedoskonałości panujące pod moimi oczami. Nie miałam nawet siły na wywrócenie oczami w stronę Mikaelsona, czy rzucenie zbędnego komentarza, po którym spale się jak burak. Chciałam tylko płakać, to było jedyne co teraz mnie ogarniało. Bonnie... była w ciąży. Z naciskiem na "była". Elena i Bonnie mogły nie prze... eh, nie. Łza poleciała po moim policzku. Odwróciłam się i ruszyłam przed siebie ignorując Niklausa, który złapał mnie za łokieć. Nim znalazłam się przy drzwiach, wpadłam na Nika, który po prostu wziął mnie w ramiona. Nieważne było, że to był ON, nieważne było, że nienawidziłam GO, chciałam poczuć się w końcu szczęśliwa. To było jedyne czego chciałam. Być szczęśliwą. Nie myślałam o Tylerze, który nie raczył się zjawić. Nie myślałam, że nie ma tu mamy, czy taty, kogokolwiek kto by przejął się tak jak ja. Jedynie wtuliłam się w umięśnione ciało.
- Musimy wracać. - powiedziałam krztusząc się śmiechem, co chwile próbując uciszać Klausa, który rozśmieszał mnie samym byciem. Po tym jak pocieszył mnie w szpitalu, skoczyliśmy do kawiarni, a teraz poszliśmy na spacer. Dziwiłam się, że w jego towarzystwie wszystko było takie... poukładane. Nie musiałam się przejmować czy dobrze się ubrałam, czy nie zgniotłam bluzki, czy moja ręka jest spocona. Żadnych trosk. Nie przepłakałam dnia, jak oczekiwałam, bo za każdym razem kiedy się rozklejałam on sklejał mnie. Klaus klejem, naprawdę.
- Oh, kochana, już? - z niezadowoleniem spojrzał na zegarek i nagle pokiwał głową z uznaniem. Dopiero teraz dostrzegliśmy, że na dworze jest ciemno, a wskazówka jest już na dziesiątce. Odprowadził mnie pod drzwi, a ja pożegnałam go z lekkim smutkiem. Znów zostałam sama. Bez niego obok mnie, nie rozleje kawy, nie pokaże swoich ślicznych dołeczków... Boże, Caroline, straciłaś rozum!
W końcu zebrałam się w sobie i ruszyłam pod prysznic.
Nie mogłam być z Niklausem, nie. Był moim szefem. Pomiatał Tylerem. Pomiata ludźmi. Jest niedobry dla mnie.
Nieważne, że tylko przy nim byłam szczęśliwa.
Że przy nim się śmiałam.
Że przy nim nie płakałam.
Że przy nim po prostu czułam się doceniona.
Pocałunek, który między nami zaszedł nie powinien mieć miejsca.
Byłam zapłakana i przygnębiona do tego stopnia, że wyszłam z Klausem do kawiarni. Nie wiem dlaczego to zrobiłam, powinnam czekać na lekarza, który w końcu wpuściłby mnie do dziewczyn. One mnie potrzebują. Powinnam czekać. Jednak poszłam za nim i usiadłam, biorąc kawę, którą mi zamówił.
- Skąd... - zaczęłam, czując smak mojej ulubionej kawy rozlewającej się w ustach.
- Po prostu wiem, sweetheart. - rzucił, przez co miałam ochotę go zdzielić, ale nie potrafiłam gdy słodko się uśmiechnął. Jego uśmiech zarażał.
- Nie miałeś iść do brata? - zmarszczyłam brwi, odkładając kawę na stół. O nie, jeszcze jego brat coś sobie pomyśli. Nie chciałam mieć przez niego kłopotów. Mam Tylera, tak?
- Brat może poczekać, będzie wiedział, że randka ze śliczną dziewczyną jest ważniejsza.
- Randka? - zarzuciłam z impetem rękoma, tak że jego kawa w rękach wylała się na jego buty. Nie zmroził mnie groźnym spojrzeniem. Przecież ktoś to wypierze. - Mam chłopaka, Klaus. - rzuciłam groźnie.
- Nie ma go tutaj.
- Gdy byłem małym chłopcem chowałem się za tym drzewem, nie chcąc wracać do domu. Moja niania szukała mnie z godzinę. - wskazał rosnącą nieopodal roślinę. Chodziliśmy po parku śmiejąc się i rozmawiając.
- Byłeś małym chłopcem? - zaśmiałam się ironicznie, skierowując głowę ku niemu. Pobiegłam za drzewo, próbując się schować. - Nie widzisz mnie! - na moją twarz wkradł się uroczy uśmiech. Spojrzałam zza drzewa, próbując wychwycić spojrzenie mężczyzny, ale nie dostrzegłam miodowych włosów. Zamiast tego poczułam na biodrach oplatające mnie ręce. Niepewnie odwróciłam głowę i zatopiłam się w niebieskich oczach. Zanim zorientowałam się co robię jego wargi przyległy do moich.
- To się nie wydarzyło, Mikaelson. - warknęłam groźnie, wychodząc z parku. Jedyne co brakowało mi do szczęścia to stracenie wszystkiego jedną wymianą śliny...
- Caroline.
- Nie chcę cię widzieć. - krzyknęłam, trzaskając bramką. Jak mogłam do tego dopuścić? Nie chciałam tego, to było okropne. Chciało mi się ponownie płakać.
- Caroline.
- Nie rozumiesz? - syknęłam.
- Dobrze. - powiedział ze stoickim spokojem.
Wyszłam spod prysznica i skierowałam się od razu do łóżka. Mieszkanie było ciche, puste. Nic go nie wypełniało. Śmiech Eleny nie odbijał się echem. Mądrości Bonnie nie walczyły o miejsce z powietrzem, które teraz samotnie krążyło po pokoju. Położyłam się i naciągnęłam kołdrę pod uszy i gdy mała łza wylała się z oka zasnęłam.
____________________________________________________________________________
Okej, tak w sumie to nie wiem czy ktoś to przeczyta czy nie, ale... idc. Tak jakby blog jest zawieszony, ale jednak nie do końca, bo jak mi się zachce to coś napisze, a jak nie... to nie. Pisałabym częściej, ale nie ma komu, haha.
Ciężko było mi pisać Klaroline, bo zupełnie nie pamiętam już jacy oni byli. Ostatnio cały czas chodzą mi po głowie historyjki Blair-Dan, więc może poplątałam coś... nie wiem.
Na koniec rzucę piosenką, która towarzyszyła mi przy pisaniu tego! Ale w wersji Dair:)
Xoxo!
https://www.youtube.com/watch?v=WauwAHd02aw
Subskrybuj:
Posty (Atom)